Trzydziesty drugi || Sasuke

Moje ciało to worek kości opadający na dno oceanu, więc spadam, spadam, spadam, spadam, spadam.

Leże na czarnej, chropowatej kanapie i bawię się światłem ściekającym z lampy wiszącej nad moją głową. Żółte promienie odganiają czarną plamę rozciągniętą za moimi plecami. We mnie. Między palcami przeplatam barwę i mrok. Przecinam ścianę powietrza. Moje palce są nożem, są żelazem.

Tnę.

Tnę.

Tnę.

Opuszczam rękę. Opada na dół i z głuchym plaskiem uderza o materiał. Skóra trzeszczy. A ja spadam, spadam, spadam. Odwracam się na bok, kość biodrowa zatapia się we wnęce między szwami. Na nic nie patrzę. Niczego nie staram się zapamiętać. Moje oczy to bezdenna studnia przepełniona jego rysami. Usta, policzki, włosy. Policzki, usta, włosy. Włosy, policzki, usta, usta, usta, usta.  

Obracam się na drugi bok. Widok jego twarzy mnie prześladuje. Obracam się na brzuch. Zamykam oczy. Liczę oddechy. Jeden, drugi, trzeci i jego usta na moich ustach, jego zapach zmieszany z moim zapachem i my, my, a potem on z nią. I nic już nie wiem. I niczego nie chcę wiedzieć. Otwieram gwałtownie oczy. Nadal tutaj jest. Przede mną. Nade mną. Pode mną. Wszędzie. Powietrze wypełnione jest wspomnieniami, moje płuca mogą oddychać tylko tlenem, którym on oddycha. Obracam się ponownie na plecy.

Żarówka mruga. Struga światła zamienia się w strzęp. Brzęczy jak rozjuszona mucha, przecina ciszę w pokoju, przepełnia ją zwierzęcym zawodzeniem. Mrugam. Żarówka przestaje pląsać. To nie ona zawodzi, to ja zawodzę.

Mięśnie pleców giną pod płomieniami. Pną się od kości ogonowej po kark. Odliczam sekundy. Nie wiem od ilu tutaj leżę. Moje ciało to betonowa ściana moje kości są prętami wykonanymi ze szkła. Beton miażdży szkło.

Tym razem nie zamykam oczu. Wiem, że to bezcelowe. Zastanawiam się dlaczego. Dlaczego, dlaczego, dlaczego.  Byliśmy tacy sami. Myślałem, że byliśmy. Wystarczyła jedna rozmowa, bym dostrzegł, że przed czymś uciekasz. Że chcesz czegoś więcej. I ja też tego chciałem. Dlatego pozwoliłem ci mówić o tych bzdetach dotyczących zajęć, pozwoliłem, byś włączył mnie do swojego planu, który wymyśliłeś razem z tym troglodytą, pozwoliłem na to wszystko i udawałem, że o niczym nie wiem, niczego się nie domyślam. Bo krzyczałeś. Krzyczałeś na pierwszych zajęciach i krzyczałeś wtedy, gdy wróciła twoja dziewczyna, żeby cię zabrać. Krzyczałeś, wrzeszczałeś i błagałeś, usta mając cały czas zasznurowane milczeniem.

Chciałem je rozpruć. Pragnąłem. A ty mi na to w końcu pozwoliłeś. Nic się nie zmieniło.

Byliśmy tacy sami. Całe życie uciekałem przed ojcem i tym, co dla mnie zaplanował, a ty uciekałeś przed sobą. Chciałeś czegoś innego, czegoś więcej, bo ta klatka, w której tkwiłeś, stawała się zbyt ciasna. Złote pręty zaczęły napierać. I nim się obejrzałem, sam zacząłem krzyczeć i błagać, żebyś mnie uwolnił, pozwolił wpaść do swojego życia i wszystko rozwalić. Chciałem rwać, psuć i niszczyć. Moje ściany też zaczęły napierać.  I pozwoliłeś mi na to. Wpuściłeś mnie do środka, machnąłeś ręką, gdy wszystko naokoło obracało się w popiół, gdy płomienie trawiły dotychczasowy świat.

Chcę więcej, krzyknąłeś.

I ja tego chcę, odkrzyknąłem.

W sali pełnej studentów szukałeś mnie wzrokiem, wszechświat trząsł się i rozpadał, a ty szukałeś i widziałeś tylko mnie, nasze oczy łączyły się jak dwie ściany wzburzonych wód oceanu. Roztrzaskiwaliśmy się o siebie nawzajem. Tonęliśmy. A teraz tonę sam.  

Dlaczego?  Dlaczego?

Próbowałem to przerwać. Zatrzymać nasze ciała lgnące do siebie jak ciągnięte nicią. Zatykałem uszy. Odwracałem się. Pozwoliłem ci wierzyć, że to przypadek, czysta gra, w której stawka zaczyna robić się zbyt wysoka. Odpychałem cię. Ratowałem cię.  Ale ty nadal szukałeś mnie wzrokiem. A ja szukałem ciebie. Wpadaliśmy na siebie, ocieraliśmy się o swoje ciała, pozwalaliśmy, by nasze struny głosowe wyrzucały prawdę kłamstwa. Świat się rozpadał, czas i eony w nas uderzały, pokazywały, co się może stać, gdy się do siebie zbliżymy. To wszystko nie powinno mieć miejsca.

Jestem profesorem. A ty studentem. Wina leży we mnie. Nie powinienem na to pozwolić. Nie pozwoliłeś mi na to, bym postarał się bardziej, bardziej, bardziej. Gdy przyłapała nas studentka w moim mieszkaniu, szamotałem się sam ze sobą. Przerwij to. Próbowałem. Nie potrafiłem. Zduszone słowa kłębiły się pod żebrami, uderzały o sieć naczyń krwionośnych, a potem wypływały i topiły nas. Ale nie dość. To nigdy nie było dość. To, co miało nas roztrzaskać, pchało nas w swoją stronę. Każdy szept. Każde niedopowiedzenie. Wszystko zrobiliśmy nie tak.  Bo krzyczeliśmy. Jednego dnia ty głośniej, drugiego ja.

Ale zawsze ktoś krzyczał.

Krzyk jednak ustał, gdy odnalazłem twoje wargi w mojej sali. Świat pękł, zasklepił się i pękł na nowo. Pękał dnie i noce, w moich myślach i wspomnieniach. To był błąd. To był błąd. Chciałem ci to udowodnić. Znowu cię odepchnąłem. Nie chciałem tego zrobić. Nie powinienem tego robić — całować cię. Szukać cię. Chcieć cię. A ty nie powinieneś tego odwzajemniać. Wszystko zrobiliśmy nie tak.

Myślałem, że tym razem mi się uda. Ale wtedy zadzwoniłeś, pijany i zrozpaczony, a ja zapomniałem o wszystkim, rzuciłem się w przepaść wypełnioną tobą i spadałem w głąb, w głąb, ku nicości. Przepaść, która tworzyła się od chwili, gdy zamieniliśmy pierwsze słowa. Kolejny raz nie potrafiłem odpuścić. Kolejny raz usychałem, gdy nie byliśmy razem. Znowu czułem, że muszę udawać, podłoga i sufit na mnie napierały i miażdżyły, a krzyk na powrót zaczął wyszywać moje wargi. Krzyczałem, błagałem i krzyczałem, krzyczałem, krzyczałem.  Dlatego przyjechałem. I przyjechałbym za każdym razem. Dlatego błagałem, byś przestał. Dla naszego dobra. Dla mojego dobra.

Próbowałeś. Ale nie dość. Widziałem to. Oddaliśmy się od siebie, uciekaliśmy tylko po to, by zderzyć się ze sobą niczym dwie wstęgi elektryczności.

Po prostu się temu poddaj, krzyknąłeś.

Poddam, odkrzyknąłem.

Może nie robiliśmy nic złego.  Krążyłem po twojej orbicie, chłonąłem twoje jestestwo, a ty chłonąłeś moje, wpadałeś w moją czeluść. Przepadaliśmy. Przepadliśmy. Tym razem jednak pozwoliłem sobie na to. Nie powinienem. Wyciągnąłem rękę, byś poszedł za mną i rozwalił klatkę, zmiażdżył pręty. Nic nas nie odgradzało. Dwie wzburzone fale roztrzaskujące się o siebie nawzajem.  Utonęliśmy. Tym razem nie utonęliśmy. Moje ciało wypełniło się twoim powietrzem, przesiąkło tobą, tobą i tylko tobą.

Byłem zdolny oddychać tylko wtedy, gdy byliśmy razem, gdy dotykałeś moich ust, gdy całowałeś mnie, całowałeś, całowałeś i nie rozumiem dlaczego przestałeś.

Przestaliśmy uciekać. Odwracać wzrok od własnego wnętrza. Byliśmy tacy sami.  Świat się trząsł. Ja się trząsłem. Ty się trząsłeś. Mieliśmy tyle do stracenia. Mój ojciec. Uczelnia. Twoja przyszłość. Wszystkie te słowa latały nad moją głową, uderzały o myśli i roztrzaskiwały się, by powstać z prochu, mocniejsze i trwalsze. Zadręczałem się całymi dniami. Nic z nimi nie zrobiłem. Pozwoliłem, by wgryzły się w moje płuca, wtargnęły w ciało jak pajęcza sieć. Byłem ich ofiarą.

Szukałem cię nawet we snach.  Nie mogłem przestać cię szukać. Odliczałem sekundy, minuty, godziny, oddechy, by się z tobą zobaczyć. Tylko przy tobie byłem sobą. Mięśnie i kości, plątanina włókien, która nie musiała niczego udawać. Potykałem się o własne nogi, o nić, która pałętała się po całym świecie, ciągnęła mnie w twoją stronę, za dnia i w nocy, we śnie i na jawie.

Zadręczałem się cały dniami.

Czułeś to samo?

Dlaczego znowu się zadręczam?

To, co mieliśmy, przestało mi wystarczać. Ściany zaczęły mnie ograniczać.  Nie powinienem pozwolić, by nasz historia rozrosła się poza tą skorupkę świata, która mieściła się w murach uczelni  klatki.  Chciałem więcej. Potrzebowałem.

Nigdy nie byłem na randce. Nigdy dla nikogo się nie starałem. A ty mnie roztrzaskałeś.

Chciałem zabrać cię na randkę. Poczuć, jak to jest, gdy dzielisz się dniem z kimś, kogo sam wybrałeś. I kto wybrał ciebie. Nie wybrałeś mnie.

Nie wybrałeś mnie, nie wybrałeś, nie wybrałeś, nie wybrałeś, nie wybrałeś i  nie potrafię zrozumieć dlaczego mnie nie wybrałeś, nie wybrałeś, nie wybrałeś.

Zabrałem cię na randkę. Zaplanowałem wszystko. Stresowałem się. Wybierałem koszule. Pozwoliłem, by kontrola, której tak potrzebuję pragnę wyśliznęła się z moich dłoni. Przeciekła przez palce. To uczucie rozrywało mnie na strzępy. Cięło do kości, gołego mięśnia.  Stroiłem się tak długo, aż w końcu się spóźniłem. Nienawidziłem się spóźniać. A ty sprawiłeś, że do tego doszło. Postradałem zmysły.  Wskazówki zegara potykały się o siebie. Moje nogi potykały się o wspomnienie ciebie. Wszechświat potykał się o nas.

Spóźniłeś się. Stresowałeś się?  Twoje oczy przypominały rozszalałe niebo. Moje oczy się w nim zagubiły. Tonęliśmy. Tonąłem. To była moja pierwsza randka i nawet o tym nie wiedziałeś. Nie wiedziałeś o tym nawet wtedy, gdy nie mogłem się powstrzymać i miażdżyłem twoje usta swoimi, gdy badałem mapę twojego ciała, każdy mięsień i krzywiznę stworzoną z odmiennego kruszca. Wzniesienia i wąwozy powstały na wzór twoich mięśni. Pragnąłem zapamiętać każdy szczegół. Nie chcę dłużej pamiętać.

Oszalałem na twoim punkcie.  Niebo załamywało się nad moją głową. Leciałem i spadałem poprzez czas, poprzez dzień i noc, gdy nasze usta zaszyły się w pobladłych i żarliwych pocałunkach, gdy ciała przemieniły się w gałęzie trzeszczące pod butami losu. Trzask, trzask i trzask łamanych postanowień. Nie potrafiłem skupić się na filmie. Twoja dłoń przypominała suche, ciepłe powietrze w letni dzień. Moja była podmuchem samotnej nocy. Nie pasowaliśmy do siebie.  Ciepło i chłód zaczęły do siebie pasować.

Tlen przepełniony był naszymi oddechami i teraz się duszę, duszę, duszę. Moje ciało zamieniło się w wypalony znak na glebie, gdy przeniosłem rękę na twoje udo, chcąc spopielić własne ścieżki, które zaprowadziłby mnie na koniec świata, gdzie czas zastyga w miejscu i jesteś tylko ty, ty i ja i nikt więcej. Mój świat się rozpadł, a ciebie tutaj nie ma.

Dwie fale wypłynęły z twoich oczu i we mnie uderzyły.

Nie potrafię pływać, krzyknąłem.

Pomogę ci, odkrzyknąłeś.

Pozwoliłem ci na to. Utopiłeś mnie. Cisza wypełniła się naszymi ciałami miotającymi się w zwierzęcym szale. Błagałeś. Ja błagałem. Wszechświat błagał. Odnalazłem cię, przedarłem się przez wszystko, co leżało pod moimi nogami, co próbowało mną zawrócić. Co próbowało mnie wyłowić z czeluści. Krążyłem dłońmi po twoim brzuchu, uczyłem się nowych ścieżek i dróg, a ty robiłeś to samo i teraz każde miejsce, które dotykałeś, dotykałeś, dotykałeś jest niczym więcej niż popiołem, kupką pyłu na wietrze. Przestałem istnieć.  Przestałem istnieć.

Byliśmy tacy sami. Kłamstwo.

Mogliśmy stworzyć nowy początek. Mogliśmy być sobą. W moim samochodzie nie było nikogo, kto mógłby nam przeszkodzić. Ona zawsze tutaj była. Zatraciłem się. Na kilka chwil, w których trzymałem cię w dłoniach, zapomniałem, jak wygląda prawdziwa rzeczywistość i dlaczego dlaczego powinienem trzymać się od ciebie z daleka. Świat zamknął oczy. Zawsze podglądał przez palce.

Twój telefon przebudził się jak dzikie zwierzę strącające przegniłe liście ze swych barków w zimowy poranek i wszystko, wszystko, co mieliśmy zaczęło się rozpadać.

Dostałeś wiadomość. Nie potrafię wyrzucić tego dźwięku z głowy.  Zamarłeś na moich kolanach. Twoja grdyka była chaosem zamkniętym w klatce. Twoje oczy nie chciały mnie utopić. I tak utonąłem.  Chciałem ją przeczytać. Nie powinienem. Wypisane na ekranie słowa wiły się jak kąsające węże. Litery ściekały na twoje palce i moje  i zatruwały płachty skóry. Uniosłeś na mnie wzrok. Przestałem cię widzieć. Zapamiętałem wszystkie rysy twojej twarzy. Błagałeś, bym zrozumiał. Zrozumiałem. Nadal nie rozumiem dlaczego, dlaczego, dlaczego to zrobiłeś.

Nie chciałem tego, krzyknąłeś.

Nie wybrałeś mnie, odkrzyknąłem.

Dlaczego to zrobiłeś?  Nie chciałem dłużej uciekać. Przed tobą. 
Dlaczego Stchórzyłeś, zawróciłeś, choć byliśmy tak blisko. Wystarczyła chwila, a świat padłby na kolana. Mogliśmy przestać udawać. Myślałem, że tego właśnie chcesz. Nie chciałeś. Pozwoliłeś, by zgliszcza twojej klatki pochwyciły cię w swe szpony, odrodziły się na krwi i kamieniach. Sam się do niej wepchnąłeś. Bruk ociekał kawałkami prawdziwych nas.

Nigdy nie chciałeś spróbować. Myślałem, że cię rozumiem. 

A ty wybrałeś ją, wybrałeś, wybrałeś i nie, nie, nie wybrałeś mnie chociaż ja chciałem cię wybrać za każdym razem, razem, razem.

Nie

jesteśmy

tacy

sami.

Żarówka pstryka i z charczącym brzdękiem gaśnie. Moje biodro wciąż tonie w szwach kanapy. Ciemność rozlewa się po pokoju. Pełznie w moją stronę.  Liście stukają w szybę, końcówkami kręgosłupów przeciągając po szkle. Nie podnoszę się, by sprawdzić, co się stało. Nie odganiam mroku. Leżę pośród ciszy i nadal nie rozumiem dlaczego to zrobił. Pod powiekami wije się ciemna plama, płomienie rozjaśniające naczynia krwionośne na delikatnej skórze zamierają i gasną.

Jestem nicością w nicości.

Powinienem przygotować się na poniedziałek. Powinienem o nim zapomnieć. Muszę dźwignąć się z klęczek. Wiatr chłoszcze świat zza oknem, a ja mam wrażenie, że znajduję się na zewnątrz i pozwalam, by mnie roztrzaskał na drobne kawałki. Już jestem roztrzaskany.

Unoszę dłoń do góry. Obracam między palcami zastygłe powietrze, bawię się strzępami własnego oddechu i jego, jego, jego.  Spalona żarówka brzęczy jak kość elektryczności wsadzona do kubła z wodą. To jedyny dźwięk, który słyszę. Słyszę jeszcze dźwięk wiadomości.

Jeden, dwa, trzy oddechy przecinające pykanie światła w mroku. Opuszczam dłoń. Opada na mój brzuch, mięsnie ukryte pod czarną koszulą którą wybrałem dla niego.  Nitki materiału wnikają w skórę, wypychają włókna potrzebne ciału i zajmują ich miejsce. Już zawsze będę czuł jej jego dotyk na sobie.

Wyciągam nogi przed siebie. Ciemność przejęła każdy ze skrawków ścian. Nie widzę własnych palców. Nie widzę niczego. Nigdy nie zapomnę rysów jego twarzy.

Stukanie gałęzi narasta. Pukanie napręża się jak wstęga i gaśnie, gdy zamykam oczy i udaję, udaję, że jestem gdzie indziej. Mrok nie pełznie w moją stronę. Nie potykam się o ciszę. Płomienie przestają lizać moje serce. Jestem kawałkiem betonu. Moje kości nie są szkłem. Nie są szkłem, szkłem, szkłem, ale otwieram powoli oczy i nic się nie zmienia bo jego nadal tutaj nie ma.

Ściany na mnie napierają.

Jak on się czuje we własnej klatce?

Składam swoje ciało, jakby było rozsypanymi puzzlami. Brakuje jednego elementu.  Muszę wstać. Cofam nogi w mrok, odciągam je od tego kawałka nieskończoności rozlewającego się na przedzie. Moje stopy są niepasującymi do siebie kośćmi, plączą się i wiją, stukając o siebie w złowrogiej ciszy tlącej się naokoło. Zaraz upadnę. Chłód desek wnika w moją skórę, jak naładowane szpile prądu. Jedna, a potem druga noga utrzymują mnie w pionie. Zaraz upadnę i utonę, choć już jestem na dnie.

Na ślepo przedzieram się przez pokój, szukam światła i nie mogę go znaleźć. Strącam rzeczy po drodze. Stuk, stukanie włóczy się za mną ku ciemności. Wyciągam rękę. Tnę powietrze. Moje ciało to betonowa ściana, a mimo to te cztery kawałki zaczynają mnie miażdżyć. Natrafiam palcami na chłodny włącznik. Pstryk, pstrykanie rozsadza mi bębenki. Żółć zalewa kuchnię spowitą w kolorach czerni.

Kości pleców uderzają o ścianę. Jestem kałużą i ściekam, ściekam pod swoje nogi, moje ciało ginie pod wodami człowieka. Pienie się na posadce, zbieranina krwi i mięśni wsiąka w szczeliny desek. Wyszarpuje powietrze. Rwę, kąsam  i proszę, muszę złapać oddech, niech ściany przestaną na mnie napierać.

Dzisiejszy wieczór randka jest moją nauczką. Nie powinienem na to pozwolić. Nie powinienem sobie ufać. Roztrzaskałem swoje myśli i siebie, siebie i pozwoliłem, by wszystko naokoło przemieniło się w popiół. Nigdy więcej nie spróbuję ponownie.

Jestem naiwny wierząc, że on nie jest naiwny.

Nie powinien jej ufać.

To ona jest jego klatką.

Dlaczego mi nie uwierzył?

Plamka czarnej sierści zmierza w moją stronę. Miękki tułów na czterech łapach zaplata ogon miedzy moimi łydkami. Kot mruczy, mruczy i chce, chce, bym go głaskał. Moje ręce nie należą do mnie. Zatapiam palce w futrze. Mruczenie odgania pykanie żarówki z salonu.

Strugi z moich kości tworzą wystarczającą plamę. Odklejam ścięgna od ściany. Cofam czas, sięgam po minione oddechy. Mięśnie i krew splatają się ze sobą, wracają na miejsce, pajęczyna z naczyń krwionośnych owija się wokół ukruszonych kawałków, a ja wstaje. Kot ucieka w popłochu. Chciałbym uciec wraz z nim.

Stuk, stukanie stóp o deski. Miau, miauczenie kota. Biodrem haczę o płytę blatu, uderzam końcem kostki o marmurową nawierzchnię. Białe żyły przecinają czerń, czerń w moim sercu. Wciskam palce w drobinki kamienia, przelatuje przez plątaninę kruszców i wyłaniam się z odmętów, a potem znowu spadam i spadam, spadam. Mam wrażenie, że tracę i odzyskuję przytomność.

Świat czeka. Mam wrażenie, że przestał istnieć. Muszę wziąć się w garść. Jeden, dwa, trzy oddechy przecinają powietrze lawirujące przed moim nosem. Naprężam plecy. Jestem niczym więcej niż rzutem mięsa o ścianę. Mięśnie w łopatkach drgają. Muszę ściągnąć koszulę. Usunąć pamięć o nim. Odpinam guziki, moje palce nasiąkają spazmami, kulą się i trzęsą, a ja, ja, ja trzęsę się wraz z nimi. Jeden, dwa, trzy guziki i moja ręka zamiera. Struktura oczek jest chropowata. Moja skóra jest delikatna. Moja skóra jest chropowata, a guziki delikatne.

Materiał ścieka z ramion, zwalnia kości z przysięgi wieczności. Skóra tonie pod dotykiem wspomnień. Moje ciało to płomienie. Jestem językiem ognia, ognia, ognia i płonę, kiedy nitki dotykają przedramion, których i on dotykał, dotykał, dotykał, a teraz, teraz już tego nie robi i wciąż nie wiem dlaczego.

Szwy muskają nadgarstki. Jeden, dwa guziki do końca i skończy się męka, wszechświat roztrzaska się, gdy warstwy opadną na podłogę i wymażą, wymażą pamięć o dzisiejszym wieczorze.

Pyk, pyk, żarówka pyka. Salon jaśnieje pod złotym strumieniem, a samotne przedmioty ścielące zgliszcza podłogi zaczynają wracać na swoje miejsce, gdy mój telefon rozdzwania się na cztery ściany i wyje, wyje, wyje, a ja wyje wraz z nim, bo to nie jest dźwięk z moich myśli.

Palce unurzam w kieszeni spodni, w dziurze powstałej z czasów i chwil i oddechów, w których moje serce parskało urywanym tętnieniem między żebrami. Krzyczało, bym mu tego nie robił.

Dlaczego znowu mi to robisz, dlaczego, dlaczego, dlaczego, dlaczego przecież wybrałeś kogoś innego, przecież twoja klatka to twoja klatka, dlaczego chcesz, by stała się też moją, moją, proszę nie zamykaj mnie w niej.

Świat się chyboczę. Moje nogi zginają się w kolanach. Zaraz upadnę. Sufit i podłoga zderzają się o siebie, a ja jestem po środku i mogę tylko stać, a mój telefon dzwoni i prosi, bym go odebrał, a ja tylko patrzę i pamiętam wszystko, co dzisiaj powiedziałeś. I pamiętam, że mnie nie wybrałeś.

Błagam, nie rób mi tego, po prostu przestań, przestań, proszę, świat nie może roztrzaskać się na kawałki, a potem powstać na cieknącym bruku, bo ty tego chcesz.

Ściany wirują i wpadam na nie, biel i czerń jak odcinane nożem rozciągają się pod moimi powiekami, a potem wszystkie kolory świata powstają z tego jednego dźwięku i zamykają mnie w bańce, tkwię w pułapce i nie potrafię zatkać uszu.

Przestań dzwonić.

Moje bębenki to pędzące stado antylop. Moje myśli to wypłowiały pergamin, po którym ścieka niewidzialny atrament twojego imienia.

Nie powinienem tego robić. Muszę to zrobić.

Palcem długim jak gałęzie szurające o samotny świat zza oknem, naciskam słuchawkę i chciałbym odebrać, ale się rozłączam, a moje cztery ściany i zimny świat zza oknem zamieniają się miejscami. Wiszę, wiszę do góry nogami, ściekam z gałęzi drzew i formuję się w kupkę liści, gdy serce drapie o żebra, gdy płomienie w płucach pną, pną się wyżej i nie mogę oddychać.

Żarówka parska i gaśnie, a potem jaśnieje, gdy znowu dzwonisz. I nie powinienem, ale tak bardzo chcę odebrać. Moje palce są drogowskazem, ciągną mnie tam, skąd moja głowa ucieka i nie chce, nie chce tam być bo chcę znowu znaleźć się w moim aucie i potrzebuje, byś o tym wiedział. Moje dłonie zamieniają się w nóż, w stal, więc pozwalam im, by przecięły to zawodzenie, wydarły twoje połączenie z kart historii.

Sufit zamienia się z podłogą miejscem. Wiruje, upadam i wznoszę się, a potem pełznę na kolanach, choć moje nogi wzrosły w ziemię i nie potrafię się ruszyć, nie mogę zsunąć koszuli z ciała. Nie mogę o tobie zapomnieć.

Zadzwoń jeszcze raz.

Nie jesteśmy tacy sami, nie jesteśmy, nie jesteśmy, nie jesteśmy, nie

jesteśmy.

Świat wskakuje na swoje miejsce. Eony przestają roztrzaskiwać się o moje ciało. Czas wyszywam własnymi oddechami i rwę powietrzę, gdy nie ustępujesz, a ten dźwięk składa wszystkie potłuczone kawałki mnie nas.

Nie powinienem tego robić.

Dlaczego chcę to zrobić?

Kość w palcu wskazującym jest igłą, precyzyjną bronią, która zwraca się przeciwko mnie i zamiera nad ekranem, a później pozwala, by połączenie trwało, by świat miał szansę się odbudować.

A twoje słowa płyną. Dalej pamiętam, że mnie nie wybrałeś. I mój tlen znowu przybiera twoje imię, a oddech nie rozdziera płuc, gdy mówisz, mówisz to wszystko i nie powinienem ci wierzyć.

— Ja… — wyduszasz i znów masz ten głos, który błaga i prosi, bym dał mu szansę. Nie powinienem tego robić. — Ja…

Barkiem uderzam o ścianę, chłód cegieł szczypie skórę, próbuje zedrzeć plączącą się przy biodrach koszule, ale nic nie jest w stanie sprawić, że przestanę, przestanę cię słuchać i proszę, mów do mnie, bo twoje słowa to słodka trucizna, a ja jestem tak bardzo spragniony.

Tonę w oceanie liter.

— Przepraszam za to co zrobiłem. Wszystko, co powiedziałem w samochodzie… dobrze wiesz, że nie było prawdziwe. Byłem po prostu wściekły. Przez chwilę myślałem, że na ciebie, że to wszystko twoja wina, bo mnie nie rozumiesz, ale nie musiałeś mnie rozumieć. Za wiele razy tego wymagałem, a prawda jest taka… — Zamierasz. Powietrze przestaje tonąć w barwie twojego głosu, a potem odzyskujesz władzę i mówisz, mówisz do mnie nadal. — Prawda jest taka, że ja sam siebie nie rozumiem. Nie rozumiałem. Często nie myślę i jestem rozdarty, a gdy uczucia przesłonią mi obraz prawie nie potrafię ich powstrzymać.

Nie jesteśmy tacy sami.

Świat szepce, że jesteśmy tacy sami, śpiewa i nuci, a ja tonę, tonę w tej melodii słów i wspomnień, i pamięci twojego ciała przy moim ciele. Nigdy nie przestawaj. Powinieneś przestać.

Cztery strony świata zderzają się ze sobą. Pyk, pykanie żarówki na dobre ustaje. Kłam, kłam mi jak z nut.

Czy twoje oczy nadal chcą mnie zatopić?

Fale mórz i oceanów pienią się na dnie mojej duszy, gdy mówisz, mówisz, mówisz, a twój głos upada i się wznosi, a ja słucham, słucham i nigdy nie będę miał dość  nigdy nie zapomnę, że nie wybrałeś mnie.

— Zachowałem się jak dzieciak, wiem, że też tak o mnie myślisz, ale chcę tylko, żebyś wiedział, że wybrałem ją, żeby to skończyć. Naprawdę to zrobiłem. Tym razem skończyłem to na dobre. Na zawsze. Nie mógłbym robić tych wszystkich rzeczy, gdybym nie zakończył… gdybym się nie przyznał. Do wszystkiego. Nie. Nie do ciebie. Nie powiedziałem, że chodzi o ciebie, ale przyznałem się… do całej reszty. Przyznałem się do tego, że w każdej chwili myślę o tobie, że jesteś tym, dla którego byłem w stanie zrezygnować ze wszystkiego, byłem w stanie w końcu zrozumieć czego chcę, tak naprawdę chcę, przestać się okłamywać i… byłeś wszystkim, co popchnęło mnie do dzisiejszego wieczoru. Byłeś tym, o którym myślałem, gdy mówiłem te wszystkie paskudne rzeczy patrząc w jej zapłakane oczy.

Sufit pęka. Obracam się i wpadam wprost w jego dziurę, w wyrwę, którą dla mnie stworzyłeś i spadam, spadam, spadam, a potem lawiruje, bo chcę się wznieść wyżej, ale nie mogę, więc stuk, stukam kolanami o podłogę, a deski pod moimi kośćmi skwierczą  gdy wypalam twoje imię pośród drzazg.

Każdy centymetr tych ścian należy do ciebie.

Moje struny głosowe są pustkowiem, ciągnącym się bezkresem, gdzie nie istnieje dźwięk, skąd nie wydobywają się słowa, więc tylko nicość i nieskończone pnącze wszechświata owijają się wokół mojego języka i nie mogę, nie mogę wydusić z siebie choćby oddechu twojego imienia.

— Wiem, że mówię jak potłuczony i… naprawdę sam już nie wiem co chciałbym powiedzieć, bo myślę o wszystkim i o niczym, ale… nie wiem co między nami jest, ale coś jest, może to nieodpowiednie, takie było, jak ostatnio o tym rozmawialiśmy, może bezsensu i może nigdy nie powinno się wydarzyć. Może tak byłoby łatwiej. Bo cała nasza znajomość jest zbiegiem okoliczności. Dziwnym zbiegiem okoliczności, ale go lubię. I chcę, żebyś to wiedział. I przepraszam.

Nie ma cię tutaj, nie ma, nie ma, a moja twarz i tak zamiera w twoich dłoniach i jesteś dwoma ścianami zestalonego żelaza, które miażdżą moje ciało, gruchotają kości i przemieniam się w strugę wspomnień i pamięci o twoich wzburzonych oczach, których tutaj nie ma, nie ma, nie ma i chciałbym to zmienić.

Proszę, przestań mi to robić, musisz przestać mówić, bo nie potrafię zatkać uszu i krwawią i ja krwawię. Nie zamieniaj mnie w kałużę.

Jesteśmy zbiegiem okoliczności, który nie jest okolicznością. Nie jesteśmy chwilą, a czasem w objęciach wieczności.

Chwytam rąbek koszuli i ciągnę w dół, próbuje wydrzeć dotyk twoich dłoni z mojej skóry, próbuje zamienić materiał w strzęp, bo i ja jestem strzępem, namiastką człowieka, który wije się i wsiąka w wypalony znak na podłodze o twoim imieniu i proszę, proszę, przestań, nie mogę znowu trafić do twojej klatki, już jest za późno na te wszystkie słowa, litery bijące w rytm ciebie ściekają po moim języku jak roztopione srebro i palą, palą mnie do żywej kości.

Ustami szepcze odmowę. Moje gardło jest huraganem, w którym chce cię uwięzić, ale świat nade mną pęka, wiatr zza oknem wrzeszczy bym tego nie robił i jedyną osobą uwięzioną we własnych słowach jestem ja. Jesteś moją karą.

Podłogą lawiruje pod moimi stopami. Deski wznoszą się i opadają, są potworem wystruganym z drzazg, który pcha mnie w twoją stronę, więc balansuje na krawędzi bo potrzebuje cię przy sobie i boję się, truchleje i rozpadam się w drobinki, a strach depcze po mnie i rozkopuje moje jestestwo w powietrze.

Nie jesteśmy tacy sami. Nie jesteśmy tacy sami. Nie jesteśmy tacy sami. Nigdy nie byliśmy tacy sami. Nigdy, nigdy, nigdy. Nie, nie, nie.

Moje nogi są drzewem wrośniętym w glebę, moje ręce to gałęzie o połamanych kręgosłupach, gdy odbierasz mi ostatnią możliwość wolności i mówisz, mówisz coś, co spada na mnie jak kwaśny deszcz i roztapiam się, płonę żywcem, a usta mi cierpną od sznurowania ich nicią wrzasku. Pozbieraj mnie. Pozbieraj mnie. Nigdy ci się to nie uda. Nigdy ci się to nie uda.

— Jedno zdanie, które powiedziałem w aucie, było prawdziwe. Chcę ciebie.

Początek i koniec mienią się kolorami naszych ciał, ich kształt przypomina nasze dłonie złączone w blasku nocy, gdy biegną w swoją stronę i zderzają się ze sobą jak dwa niezapisane płótna, bo zawsze byłeś moim początkiem i końcem, bo jesteśmy, jesteśmy, jesteśmy tacy sami.

Zawsze chciałem tylko ciebie.

Rozpruwam usta.

Nie wepchnij mnie z powrotem do klatki.

Ty jesteś moją klatką, ale nie przeszkadza mi bycie zniewolonym razem z tobą.

Pozwól

nam

być

takimi

samymi.